Też kiedy chcecie zacząć robić coś nowego/zmienić w swoim życiu tworzycie listę plusów i minusów nowej sytuacji? Listę zysków i strat, pełnej logicznego myślenia, która powinna pomóc Ci podjąć decyzję. I choć liczby argumentów mówią same za siebie, rozum podpowiada najlogiczniejsze rozwiązania to jednak serce nie daje Ci spokoju. Pozostawiasz więc swoje pragnienia i plany w zawieszeniu. Bo może i coś warto zrobić, ale się nie opłaca, a dni mijają…
Jestem w Bułgarii już ponad pół roku, i w trakcie tego czasu, a w zasadzie nawet przed starałam się uczyć lokalnego języka. Jest to dla mnie frajda, mam już podstawy, ale co jakiś czas przychodzi do mnie myśl – no ale PO CO Ci to? Czasem słyszę to nawet od mojego chłopaka (!), który sugeruje mi, ze zamiast tego lepiej pouczyć się hiszpańskiego albo francuskiego. Racja – jeden rzut oka na mapę i wiem, że język Latynosów będzie sto razy bardziej użyteczny od bułgarskiego. No albo francuski – w końcu uczyłam się go 4 lata i wiem, że podstawy to kwestia odświeżenia, a później byłoby już tylko łatwiej. I choć zawsze mnie do tych dwóch języków ciągnęło, to dziś perspektywa używania ich wydaje się być bardzo odległa. Zwłaszcza, że podróżnicze plany na ten rok nie wskazują byśmy potrzebowali innego języka niż angielskiego.
Tymczasem jestem tu, w Bułgarii, mój chłopak i jego rodzina to Bułgarzy. W pracy, a jakże 95% osób to Bułgarzy. Wyjdę na dwór? Bułgarzy. Przyjaciele mojego chłopaka? Tak, znacie ich narodowość. Czy bułgarski jest trudny? W zasadzie nie, to w końcu język słowiański, z dużo łatwiejszą gramatyką i wymową niż polski.
Czy funkcjonuje tu całkiem dobrze bez niego? Tak, ale… w zasadzie dlaczego się go nie nauczyć?
Moje życie drastycznie się zmieniło kiedy nareszcie zaczęłam UŻYWAĆ języka angielskiego. Języka którego uczyłam się tyle lat, ale w realnych sytuacjach bałam się otworzyć buzię. Bo przecież wymowa nie ta, bo nie umiem sklecić zdania. Gdybym mogła coś powiedzieć mnie sprzed kilku lat zdecydowanie byłoby to: używaj umiejętności, które masz i NIE PRZEJMUJ SIĘ! Nie porównuj się do native speakerów, nie patrz na mistrzów danej dziedziny. Ewentualnie po to by zauważyć, że nie stali się oni specjalistami od razu, ale poprzez wytrwałą pracę i PRAKTYKĘ.
Wczoraj rozmawiając z jedną z moich koleżanek ze studiów dowiedziałam się, że spełnia się jej największe marzenie. A w zasadzie takie combo marzenie, które popchnie ją do przodu w realizacji kolejnego – Erasmus w Poczdamie, na którym zajęcia będą jednak nie po angielsku jak początkowo myślała, a po niemiecku – w języku, który od wielu lat chciała podszkolić i opanować do perfekcji. Zostanie rzucona na głęboką wodę I OTO CHODZI. Żeby nauczyć się pływać nie możesz w nieskończoność unikać zanurzenia.
Ja nie wyjechałam na Erasmusa. Bo byłam zbyt zajęta, „niezastąpiona”, później wpadł jakiś warunek, bo bałam się używać angielskiego. Tak, tak, język też jest na tej liście wymówek. Dziś wiem, że nie warto żyć wymówkami. Warto za to żyć tu i teraz i widzieć okazje, które daje Ci życie.
Kiedy byłam dzieckiem lubiłam, ba, kochałam tańczyć. W przedszkolu wyciągano mnie na środek sali i kazano tańczyć przed całą grupą rówieśników. Panie przedszkolanki pytały się gdzie nauczyłam się tak ładnie tańczyć. A ja po prostu w każdej wolnej chwili odpalałam telewizor i starałam się tańczyć jak w teledyskach. W podstawówce chodziłam krótko na jakieś zajęcia. Niestety kilka spotkań pod rząd, na których zamiast tańczyć tylko obserwowałam przygotowania do występu kompletnie mnie zdemotywowały. Po tańczącej Martynie w zasadzie nie został ślad, a we mnie powstał pewien dualizm – bardzo chciałam znów tańczyć i się tego nauczyć, a z drugiej strony bałam się porażki i sytuacji, w której okazałoby się, że tak naprawdę NIGDY nie umiałam tego robić.
Może kurs samoobrony byłby w tej chwili bardziej użyteczny. Albo zajęcia ze wspinaczki. Albo nawet ten wyżej już wspomniany hiszpański. Ale nie. Od jutra zaczynamy z Bobim kurs tańca, a konkretnie swingu. Na razie na miesiąc, tak na próbę. Ale chcę spróbować i nie myśleć co by było gdyby. A nuż się nam spodoba? Jeśli nie po tym kursie rozważam pole dance – coś co również zawsze chodziło mi po głowie.
Choć nasze główne cele są odległe i droga do nich póki co daleka, dlaczego mam zapomnieć o małych przyjemnościach w trakcie tej podróży? O czymś, czego zawsze chciałam spróbować, ale nigdy nie było odpowiedniego czasu i miejsca? Dziś już wiem, że ten czas i miejsce muszę zrobić sobie sama.
Tak jak i na bloga, planowanie podroży, fotografię… Wiecie od jak dawna zakładam AdSense? Od połowy listopada. Przepadłam w bazie danych Google i zapomniałam. A czas leci…
Jeśli jesteś teraz na etapie w życiu, w którym ciągle się wahasz, spychasz swoje mniejsze lub większe plany i marzenia na margines – natychmiast przestań.
Wiesz jak najlepiej zacząć realizować swoje cele? Po prostu zacząć. Nie wczoraj, nie jutro. DZIŚ. To najlepsza data w Twoim kalendarzu.
Niech inni pukają się w czoło. Niech pytają: a po co Ci to? Chce Ci się?
Codziennie ucz się czegoś nowego i rozpalaj płomień swojej motywacji. Nie ma nic lepszego niż nauczyć się żyć dla siebie.
No to zaczynam. Kurs tańca, naukę bułgarskiego (po raz enty), rozwijanie bloga, fotograficzne i photoshopowe rewolucje (zwłaszcza to drugie jest bardzo potrzebne), przygotowania do półmaratonu i realne kroki w kierunku pracy zdalnej. Trochę tego jest, ale wiem z doświadczenia, że im więcej mam do zrobienia tym po prostu więcej robię. I właśnie gdy się porządnie zmęczę, czuję się naprawdę SZCZĘŚLIWA.
Mam cichą nadzieję, że w tym wszystkim pomoże mi Pani Swojego Czasu, a może raczej stypendium, o które walczę tworząc ten post.
To jak, jesteście w tej walce ze mną? ;)