Zmiany, zmiany, zmiany.
Wszyscy wiemy, że są nieuniknione, wiemy, że kiedyś nadejdą, a są dla nas jak pierwszy śnieg dla drogowców – zawsze wielkim zaskoczeniem. I czasem nie ma opcji się do nich przygotować. Nawet, jeśli jesteśmy przekonani o swojej pełnej gotowości.
Połowa grudnia, czas by podsumować ten rok. Chyba jeden z najbardziej szalonych i dziwnych w moim życiu. Ale wiem, że najlepsze dopiero przede mną.

Z ustabilizowanego życia w Poznaniu, studiów, pracy, działania w organizacji studenckiej, masy obowiązków i rutyny, przyjaciół, rodziny i szalonych comiesięcznych wyjazdów w jakieś miejsce w Europie wskoczyłam do nowej rzeczywistości zdominowanej (na moje własne życzenie) przez mojego bułgarskiego chłopaka, jego rodzinę i znajomych.
Wsiadając pod koniec czerwca do samolotu z przyjemnością paliłam za sobą mosty. Choć zostawiałam wiele osób i spraw, które kocham i które pochłaniały mnie bez reszty, byłam zmęczona. Czułam się jak zaśmiecona skrzynka mailowa, która była zapisana na każdy możliwy newsletter. Bombardowana dobrymi jak i złymi bodźcami, trochę rozgoryczona pewnymi sytuacjami i przytłoczona. Wiem, że były osoby, które odetchnęły z ulgą lub uśmiechnęły się na wieść, że mnie już nigdy nie zobaczą. Wiem, że są też osoby, którym mnie brakuje, ale… widzę, że mój wyjazd był jednym z najlepszych rzeczy, które mogły się stać. Żadne dziecko nie stanie na nogi, jeśli nigdy nie pozwolisz mu się przewrócić. Czasem nie ma lepszej drogi niż odejść.
29 czerwca obroniłam się, po to by 30 wsiąść w samolot i poczuć się wolna.
I fakt, całe lato – najpierw nasza autostopowa podróż, potem staż i „erasmusowi” znajomi pozwoliło mi poczuć wolność i radość odkrywania nowego kraju.
A potem pojawiła się pustka. Choć mam wyznaczony cel, do którego teraz dążę, co jakiś czas pojawiają się wątpliwości. Z nosa dawno spadły mi różowe okulary – Bułgaria nie jest idealna, na pewno nie z perspektywy zachodnioeuropejskich standardów, ale przede wszystkim nie jest moja.
Pewnie znowu mogłabym zaspamować moje życie tak jak robiłam to w Polsce – będąc wszędzie i nigdzie. Teraz mam w końcu czas dla siebie. Stąd ten blog zaczyna wyglądać jak trzeba i publikuję posty częściej. (Wciąż nie tak często jak powinnam, wiem…) Stąd te poranne bieganie, plany treningowe. Dziś poszłam do schroniska, żeby być choć trochę pożyteczną, chodzę na spotkanie Toastmasters i myślę o kursie tańca. Tak, zaczynam sobie zaspamowywać życie prawie jak to robiłam w Polsce. Tak, jestem też taką dziwną istotą, która nie potrafi docenić tego, że ma teraz czas dla siebie.
Czasem powinnam puknąć się w czoło, bo naprawdę mam wszystko czego trzeba. Kochającego faceta, dach nad głową, pracę która – mam nadzieję – pomoże mi spełnić moje marzenia. I żadnych dodatkowych zobowiązań, które w Polsce odciągały mnie od skupienia się na sobie, ale za które mogłam oddać wiele godzin pracy.
Kiedy myślę dlaczego powstał SAF to chyba przez to, że nigdy nie umiałam być prawdziwą egoistką. Od początku mojej przygody z fotografią czułam, że sama nic nie zdziałam. Bardzo chciałam stworzyć coś z kimś, nie być tylko imieniem i nazwiskiem. Być częścią czegoś większego. Nie być Martyną, Zgierką, projektem jednej osoby. Dziś nauczyłam się, że mogłam mieć 2 pieczenie na jednym ogniu. Tam w Polsce zupełnie tego nie rozumiałam i nie umiałam pogodzić, pozwalając rozrywać się na części i trwać w niemocy. To była cenna lekcja.
Jak czuję się dziś?
Czasem cholernie tęsknię za tym całym SPAMem i chciałabym kliknąć „przywróć” wszystkie te rzeczy i ludzi, którzy byli treścią każdego dnia. Studia (tak, bardzo tęsknię za zajęciami i nie jest to żart!), SAF, przyjaciele, współlokatorzy, rodzina, integracje i zloty autostopowe, różnego rodzaju festiwale, praca w Polsce…
Z drugiej strony cieszę się z mojego bułgarskiego antyspamowego filtra – fakt, że mój bułgarski nie jest na komunikatywnym poziomie, wiem mniej i śpię spokojniej. W zasadzie ta bariera językowa skutecznie trzyma mnie z dala od marnowania czasu i energii, chodzenia na eventy, na których tylko traciłabym kasę. Ale czasem to jak lizanie lizaka przez szybę – czujesz, że nie jesteś częścią tego miejsca naprawdę. Czasem brakuje tego impulsu, spotkania, rozmowy, które wyciąga Cię z marazmu.
Kiedy mam te głupie myśli, wstaję rano, idę biegać i podziwiam góry – widok, który zawsze był bliski memu sercu i o którym zawsze marzyłam – i przypominam sobie, że kurcze jest dobrze.
Mieliśmy z Bobim plany przenieść się po moim stażu do Hiszpanii/Portugalii i tam odkładać na podróże, ale… to chyba nie był plan, a tylko pobożne życzenie i sami zwątpiliśmy w to, że przecież jest to na wyciągnięcie ręki.
Wiem jednak, że nieważne gdzie jestem, tam będzie mi dobrze. Bo zawsze dam sobie radę i naśmiecę tak, bym poczuła się jak u siebie.
A po tym wpisie obiecuję już same praktyczne wpisy. O Bułgarii, ale nie tylko – wszak nie opisałam wielu fajnych miejsc i podróży, które odbyłam w tym roku. M.in. nasza lutowa wyprawa do Bergen czy wypad do Belgii. No i zdradzę jeszcze coś, co trzyma mnie teraz przy życiu. Oszczędzanie oszczędzaniem, ale w tym roku zamiast materialnych i prawdopodobnie bezużytecznych prezentów gwiazdkowych zdecydowaliśmy kupić sobie bilety. I tak, pod koniec stycznia lecimy do Rzymu! Mam nadzieję odkryć i pokazać Wam nieznaną stronę wiecznego miasta i wypróbować tamtejsze biegowe ścieżki :)

Inne wpisy z tej kategorii: